Rok później znowu tu wracam, by nie dać zapomnieć o sobie
tej historii. Słucham 'Not Alone' od Red i ten krótki tekst, który znajduję się
poniżej to 'uczucia i emocje J., w każdym znaczącym dla niego roku'. Teraz nie
potrafię już opisać czegoś więcej, bardziej, dłużej... moja przygoda z pisaniem
zakończyła się bezpowrotnie, ale czasami, naprawdę czasami, moje palce
potrafią odnaleźć właściwą drogę.
2007,
Ktoś wyłączył światło. Nagle, gwałtownie. To tak,
jakby cały mrok, który w sobie mam, zaczął mnie pochłaniać. Nie chcę, żebym
znowu zobaczył słońce i to, że życie wciąż trwa. Tracę powoli czucie, wiem, że
oddalam się od samego siebie, powoli zasypiam... Już wiem, że to nie sen, ale
wyłączenie się od życia. Utkwienie we własnej głębinie, która z każdym dniem i
nocą coraz bardziej mnie ciągnie w dół.
Nie słyszę, nie widzę...
Nie chcę czuć.
2008,
Budzę się. Budzę.
Przecieram oczy,
powoli, dokładnie. Kładę na nich swoje palce i chcę sprawić, żeby okruchy snu,
które na nich jeszcze zostały, zniknęły jak najszybciej. Wciągam nosem głęboko powietrze,
pozwalając, aby moja klatka nienaturalnie zaczęła się unosić i chcę wstać.
Otwieram oczy;
najpierw powoli jedno, później drugie. Niepewnie rozglądam się wokół siebie,
wyostrzając wzrok. Chcę sprawić, żeby sen, który jeszcze do końca mnie nie opuścił,
odszedł raz na zawsze. Widzę swoje dłonie, zharatane graniem, nierówne
paznokcie i suchą skórę. Wszystko to przypomina mi to, kim jestem. Kim jestem
od tylu, niezmieniających się lat. To przecież ja, ten, którego kochają miliony
i całkiem inne miliony, co go równie mocno nienawidzą. To ja, ten sam,
niezmiennie, ja. Niebieskie oczy, wpatrują się we mnie, gdy spoglądam w wielkie
lustro wiszące na ścianie. Nie wiem, co mogę w nich znaleźć; jest tam tyle
uczuć, tyle niezbadanych, nieodkrytych myśli, że czasem sam nie wiem, co tak
naprawdę we mnie siedzi. Barwa oczu mnie zabija, trochę tak jakbym wpatrywał
się w ocean, który powoli wsysa mnie w siebie, wciąga i nie chce puścić. Tak
samo ten błękit wydaje się taki nieprawdziwy… obcy, zupełnie sztuczny.
Budzę się, przecież
się budzę.
Świat wiruje wokół
mnie, drobinki kurzu tańczą w słońcu, które wpada przez do wpół odchylone
firanki przy oknie. Widzę to tak dokładnie, prawdziwie i w całości realnie; nic
mi się już nie wydaje, nic już nie wymyślam, nie udaje.
Zapach trawy, zapach
słońca i ciepłego wiatru, który owiewa moją nagą skórę. To wszystko jest. Tak
samo jak ja, tak samo jak to, że teraz widzę siebie w lustrze, a moje oczy
skrzą, gdy na moment załamie się w nich światło. To wszystko jest… W całej niezmieniającej
się zupełności jak ja.
Budzę się.
2010,
Patrzę, przed siebie.
Po raz kolejny już
nie za siebie. Odganiam wszystko co mnie przygniata do ziemi, jestem w stanie
sprawić, że każda moja krzywda jest już moją siłą.
Siłą, która wzrasta
każdego, kolejnego dnia. Nie słabnie, nie odchodzi. Nie zostawia mnie samego z
demonami, które nie pojawiły się od tak dawna. Pokonałem siebie, samego siebie,
tak naprawdę jedynego wroga, którego rzeczywiście miałem. Przez całe życie to
byłem tylko ja.
2012,
Czysto.
Moje życie jest
czyste, pozbawione wszystkiego, co ciągnęło mnie w dół. Potrafię otworzyć oczy
i ich nie mrużyć, żeby nie bolało. Potrafię uśmiechać się do ludzi, gdy widzę
ich szczęście. Potrafię płakać już nie tylko ze smutku, bo chociaż moje serce
nadal wygląda jak dziura, smutek w nim znika. Powoli, bardzo powoli, ale czuje,
że ulatuje. Rozmywa się niczym poranna mgła, a wszystko, co kiedyś mi
zasłaniała, wyostrza się tak bardzo, że już nie widzę tylko zarysów, a pełne
kształty.
Jest czysto,
zupełnie, jak gdyby cały pył, który przysiadł na moich ramionach uleciał, wzbił
się w powietrze, ale nie opadł już na mnie ponownie. Zniknął.
2013,
Budzę się, teraz już
tak zupełnie.
Jako ktoś nowy, inny,
ale jakby przecież dalej ten sam co wcześniej. Nie zmieniłem się, nie oddałem
duszy, nie skończyłem ze sobą. Pokonałem gorszą wersję samego siebie, by w
końcu pozwolić, żeby ta lepsza, prawdziwa część mnie mogła zacząć żyć.
I żyje.
Jestem, naprawdę
jestem.